TYLKO DLA ORLIC – BABY, MOTORY I HIMALAJE – CZYLI JAK TO SIĘ WSZYSTKO ZACZĘŁO…
„Pokłócicie się jeszcze w samolocie”. „Nic z tego nie wyjdzie”. „Nie uda Ci się zebrać ekipy”. „Nie dacie rady”. Takie były reakcje na pomysł zorganizowania kobiecej motocyklowej wyprawy w Himalaje. Aleksandra Trzaskowska, pomysłodawczyni projektu kobiecych wypraw motocyklowych „Tylko dla Orlic” nie dała się jednak zniechęcić. „Wyjdzie” – mówiła z przekonaniem. „Nie macie pojęcia na co stać dziewczyny.” Ola rzuciła hasło wśród znajomych motocyklistek. Odzew jest błyskawiczny: szybko udaje się skompletować ekipę. Co więcej, pomysł cieszy się na tyle dużym zainteresowaniem, że od razu pojawia się pomysł podzielenia babskiej ekipy na dwie grupy, tak żeby wszystkie chętne dziewczyny mogły zmierzyć się z Himalajami.
ABY OSIĄGNĄĆ CEL, TRZEBA BYĆ NAPRAWDĘ UPARTYM!
Po kilku tygodniach ostatecznie krystalizuje się plan wyprawy „Tylko dla Orlic”. Pojadą dwie ekipy, po różnych trasach. Przez miesiąc Orlice odwiedzą najciekawsze zakątki indyjskich Himalajów: Spiti, Lahaul i Ladakh. Zmierzą się z trudnymi himalajskimi bezdrożami i z najwyższymi przełęczami. Na trasie będą na nie czekały przełęcz powyżej 5000 metrów, piach, strumienie i duże wysokości – nie będzie łatwo. Jednak 17 zwariowanych motocyklistek jest gotowych na podjęcie himalajskiego wyzwania.
W sierpniu 2022, po dwóch latach „covidowej przerwy” wracamy na himalajskie szlaki. Dlaczego właśnie tam? Bo jest to jeden z naszych ukochanych rejonów na świecie. Bo jazda tam gwarantuje przygodę, ale i niezapomniane widoki. Bo jest to także zawsze duchowa podróż, do innego świata: spokoju, natury, braku cywilizacji. Świata, który częściowo utraciliśmy.
Nasz dzisiejszy artykuł zabierze Was właśnie w Himalaje, tam gdzie projekt kobiecych wypraw motocyklowych miał swoje początki…
Rok 2016. Sierpień. 17 babeczek ruszyło na podbój najwyższych gór świata na klasycznych Royal Enfieldach Bulletach. Dla nas jako organizatorów było to wielkie wyzwanie, które zdecydowaliśmy się podjąć! I była to jedna z naszych najpiękniejszych motocyklowych przygód, której nie zapomnimy do końca życia, i która do dziś ma swoją kontynuację. Aleksandra Trzaskowska, pomysłodawczyni projektu kobiecych wyprawa motocyklowych ”Tylko dla Orlic” i założycielka MotoBirds, tak wspomina tę pierwszą, himalajską wyprawę…
MIĘDZY NAMI ORLICAMI – JOGA NA DZIEŃ DOBRY
Dzień zazwyczaj zaczynamy od jogi. Czasem jest to 6 rano, a czasem ósma – zależy jak trudna trasa nas czeka i ile godzin w siodle. Nie zawsze jednak jest czas na jogę, szczególnie kiedy mamy do przejechania najtrudniejszy odcinek trasy: pierwsza prawie pięciotysięczna przełęcz, pozalewana strumieniami droga.
Mój niepokój potęguje fakt, że wczoraj z powodu osuwiska ziemi nie udało nam się dojechać na zaplanowany nocleg i dziś musimy nadrobić te „stracone” kilometry.
Osuwiska ziemi to w Himalajach codzienność. Nie ma innego wyjścia, niż przyzwyczaić się do tego i uzbroić w „azjatycką” cierpliwość. Czasami są to małe landslajdy, które udaje się uprzątnąć pracą ludzkich rąk w kilka godzin. O wiele częściej to błotne lawiniska, które zasypują drogę na dobre, i ludzie bez pomocy maszyn nie mają szans tego uprzątnąć. BRO – specjalna komórka działająca w ramach indyjskiego wojska, która zajmuje się utrzymaniem dróg w rejonach przygranicznych dobrze wie, gdzie najczęściej są zasypywane drogi. W takich miejscach w pogotowiu trzymane są spychacze i koparki.
Na głównej drodze z Manali do stolicy Ladakhu – Leh, w letnich miesiącach ruch praktycznie nie zamiera. Każdy zator na drodze jest szybko usuwany. Ale my byłyśmy w bocznej dolinie… Ruch tu niewielki, ale i miejsce tej drogi w hierarchii „ważności” mizerne. W Spiti i Lahaul maszyny zdarzają się sporadycznie, a osuwiska ziemi – często. Można utknąć na dobre, czasem i na kilka dni. Nasza wyprawa od początku jednak przebiega pod szczęśliwą gwiazdą. Co prawda zatrzymał nas landslajd i to naprawdę duży: droga zasypana jest w 8 miejscach, ale po kilku godzinach „od zdarzenia” wolno nadjeżdżają maszyny. Wiedziałyśmy, że jeszcze tego samego dnia będziemy miały szansę przejechać ten odcinek, przepychając się przez dziesiątki samochodów, motocykli i ciężarówek które tak jak my złapały się w pułapkę.
HIMALAJSKIE DROGI – TROCHĘ CHAOSU NIE ZASZKODZI
Na himalajskich drogach ruch jest właściwie niewielki w porównaniu do hinduskich miast. Trzeba jednak uważać na przepaście, na pędzące ciężarówki, a w szczególności na konwoje wojskowe. Na szczęście nie ma tu takiej ilości pojazdów, jak na nizinach, ani takiego chaosu.
Wydaje się, że statystki, zgodnie z którymi codziennie w wypadkach drogowych ginie na indyjskich drogach 377 osób – czyli odpowiednik dużego samolotu pasażerskiego, nie mają żadnego zastosowania w Himalajach. Tutaj jest po prostu bezpiecznie, a wypadki zdarzają się stosunkowo rzadko, choć jak już są – to na pewno spektakularne. Nawet Ania „atakująca” pod prąd wielką, pomalowaną ciężarówkę nie wywołała tutaj żadnego zmieszania na drodze: wszyscy się jakoś ścisnęli i pojechałyśmy dalej. Nie wiem dlaczego wszyscy nasi znajomi tak się denerwowali, jak usłyszeli, że jedziemy podbijać Himalaje na Royal Enfieldach.
Nasz najtrudniejszy dzień wyjazdu – ostatni dzień w Spiti i Lahaul, zaczynamy najwcześniej jak się da, wkrótce po świcie. Obsługa pensjonatu, w którym akurat śpimy nie jest zachwycona słysząc godzinę śniadania, które musi dla nas przygotować. Ale jak większość spotykanych przez nas pod drodze Hindusów, z uśmiechem na ustach mówią „no problem”.
Wyjeżdżamy niezwykle sprawnie. Jakże inaczej rozpoczynałyśmy naszą jazdę. Pierwszego dnia nie dość, że musiałyśmy przyzwyczaić się do Royal Enfieldów i lewostronnego ruchu, to jeszcze jechałyśmy na najbardziej ruchliwym odcinku naszej trasy. Dziś jest inaczej. Spokój. Poza nami – nikogo. Możemy podziwiać widoki, a jest tu na czym oko zawiesić.
Buddyjski klasztor Key jest jednym z najpiękniejszych w całych Himalajach. Dominuje swą bielą nad szarobrązową doliną. Kolorowe chorągiewki modlą się wypisanymi na nich mantrami. OM MA NI PAD ME HUM. Takie same, ale oczywiście dużo mniejsze łopocą rozpięte między lusterkami naszych Enfieldów.
Udało nam się go zwiedzić poprzedniego dnia. Nad zakłopotanymi mnichami polatałyśmy dronem, ale przy ich pełnej zgodzie.
OM MA NI PAD ME HUM
Spotkania ze światem buddyjskim to nieodłączny element moich himalajskich wypraw. Na babskim wyjeździe kulminacją kulturowego poznawania buddyjskiego świata jest spotkanie z moimi znajomymi mniszkami, w małym, mało znanym klasztorze, położonym w okolicach Keylong.
Do mniszek niełatwo się dostać: przepaścista, wąska droga kończy się w wiosce, nad którą położony jest klasztor. Zostawiamy motocykle i ostatnie kilkaset metrów różnicy wzniesień pokonujemy już na piechotę. Spotkanie jest dla nich niespodzianką: nie ma z nimi żadnego kontaktu. Niesiemy im kilka worków mąki, dalu, ryżu i inne najpotrzebniejszych rzeczy. Mniszki szczerze się cieszą na nasz widok. Spędzamy razem kilka godzin i mimo bariery językowej, świetnie dogadujemy się przy przygotowywaniu indyjskiego lunchu. Mamy przy okazji lekcję indyjskiej kuchni!
PODNIEBNE PRZEŁĘCZE
Przez kilkadziesiąt kilometrów droga kluczy dnem doliny. Temperatura idealna. Zza gór wychodzi słońce. Wzbudzamy niezłą sensację! Nasze czerwone tiulowe spódniczki, które zakładamy na stroje motocyklowe wdzięcznie powiewają na wietrze. Wszyscy chcą sobie z nami robić zdjęcia, co czasem znacząco zmniejsza naszą średnią prędkość podróży.
Przejeżdżając przez most – jeszcze tutaj na szczęście jest – wjeżdżamy w sam środek stada kóz i krów. Dziewczyny sprawnie i z gracją przemykają się przez morze zwierzyny. Krajobraz dookoła zmienia się, droga zmienia się w półkę skalną. Za każdym zakrętem wydaje się, że jest jeszcze piękniej. Oczywiście mamy dylemat: jechać i nadrabiać kilometry, robić zdjęcia, a może puścić drona? Wygrywa opcja „go slow”. W końcu nie po to pojechałyśmy na drugi koniec świata, żeby się spieszyć.
Nawet na posterunku, gdzie sprawdzają nasze pozwolenie na poruszanie się w strefie przygranicznej, wdajemy się w niezobowiązującą pogawędkę z oficerami. Pozwolenie – każdy kto porusza się po Spiti i Lahaul musi je mieć. Wyrobienie pozwolenia to próba sił z hinduską biurokracją. Wiadomo kto jest na wygranej pozycji. W komplecie stawiamy się lokalnym biurze wydawania pozwoleń. Wypełnianie papierów, zdjęcia, pytania. A wszystko to w żółwim tempie, choć na szczęście w supermiłej i przyjaznej atmosferze. Po kilku godzinach mamy przepustki w ręku!
Za check postem poważny podjazd na Kunzum La, pierwszą naprawdę wysoka przełęcz na naszej trasie. Do tej pory pokonywałyśmy co najwyżej „czwórki”. Szutrowe serpentyny wywołują jeden efekt w babskiej ekipie: nieschodzący z twarzy uśmiech. Kamienie, małe strumienie, czy nawet piach nie stanowią już żadnego problemu. Dziewczyny zgrały się nie tylko między sobą, ale i ze swoimi Enfieldami. Z taką ekipą nie ma przeszkody nie do pokonania.
Kunzum La to również poważny test na wysokość. W Himalajach to właśnie ona bywa najtrudniejszym elementem całej podróży. Najtrudniejszym, bo nieprzewidywalnym. Nikt nigdy nie wie, jak jego organizm zareaguje, dopóki nie znajdzie się na dużych wysokościach. W babskich ekipach większych problemów związanych z tym tematem na szczęście nie było. Oczywiście zdarzał się ból głowy, czy problemy ze snem, ale to jest naprawdę „nic”. Jedynie Marta i Odeta miały kilka słabszych chwil. Choroba wysokościowa nie dawała im spać i wysysała z nich siły. Marta na wyższych przełęczach nie mogła zostawać na długo. Odeta po kilku dniach zaaklimatyzowała się do wysokości.
Koniec końców nikt nie ucierpiał, a nawet możemy się pochwalić ekstremalnym przypadkiem „z drugiego bieguna”. Niestrudzona Ania na każdej przełęczy, która przekraczała 5000 npm (a było ich kilka) wpadała w wir ćwiczeń siłowych: pompki, pajacyki, podskoki. A wierzcie, że na tej wysokości trudno złapać oddech nawet jak się stoi! Ania tak jak Enfieldy jest nie do zdarcia i żadna wysokość jej nie straszna.
SZMARAGDOWE JEZIORA
Świętowanie na udekorowanej flagami Kunzm La nie może trwać zbyt długo. Teraz dopiero zaczyna się „najciekawszy” element trasy.
Po zjeździe z przełęczy zbaczamy nad lokalne święte jezioro Chander Tal. Kilkanaście kilometrów wąskiej drogi, w kilku miejscach poprzecinanej strumieniami to przedsmak tego co nas czeka w drugiej części dnia. Jak sobie poradzi ekipa? Tutaj widać kto ma zacięcie offroadowe, a kto pozostanie raczej amatorem asfaltu. Pomagając sobie nawzajem pokonujemy wszystkie przeszkody i dojeżdżamy nad malownicze jezioro. Słychać „ochy i achy”.
Dziewczyny nie wiedzą jeszcze, że to zaledwie namiastka tego, co nas czeka nad Pangong Tso. To jezioro podzielone między Indie i Chiny. Miała szczęście oglądać je z obu stron. To jedno z najpiękniejszych miejsc, do których można dotrzeć na motocyklu. Odkąd nakręcono tu część filmu „Three Idiots” będącego długo hitem na indyjskich ekranach, nad jeziorem zaroiło się od hinduskich turystów. Trochę zmieniło to klimat tego miejsca, jeszcze kilka lat temu leżącego na uboczu turystycznych szlaków. Na szczęście ruch turystyczny kończy się w Spangmik, wiosce położonej kilkanaście kilometrów od początku jeziora. My ten kawałek pokonujemy jak najszybciej. Nie podoba nam się ta ilość ludzi, zdążyłyśmy się już odzwyczaić od tłumów. Główny „przyjeziorny” szlak zostawiamy za sobą.
JEDZIEMY Z POMOCĄ
Mamy tutaj misje do spełnienia: zawieźć dzieciakom do szkół, położonych na uboczu, przybory do pisania i jakieś zabawki. Szkoły położone poza miejscami, do których dociera pomoc organizacji pozarządowych, są w naprawdę trudnej sytuacji. Na nic tu nie ma pieniędzy.
Wybieramy dwie szkoły. Z pierwszą ekipą ruszamy w stronę Merak, to ostatni punkt do którego w ogóle dopuszczają obcokrajowców. Przez kilka godzin nie spotykamy nikogo, a droga okazuje się jedną z najładniejszych z całego wyjazdu! Szmaragdowe wody jeziora, wymarzona pogoda, offraod z lekkim pazurem i 4350 m npm – czego chcieć więcej? Mamy nawet mały wstęp do jazdy Enfieldami po piachu. Sprawdzamy nasze Enfieldy na plażach nad jeziorem . To tylko wstęp do wydm, z którymi zmierzymy się w Dolinie Nubry.
W Merak namierzamy szkołę. Pusta. Jest późno i dzieciaków już nie ma. Na szczęście znajdujemy nauczyciela, który zwołuje „maluchy”. Nie jest to zresztą trudne: wioska to zaledwie kilka domów, wystarczy głośniej krzyknąć i wszyscy wiedzą co się dzieje. Nasz przyjazd od razu został zauważony przez mieszkańców.
Maluchy obdarowane prezentami są przeszczęśliwe, nasze dziewczyny zsiadają z motocykli i widać jak odzywa się w nich instynkt macierzyński… tęsknią za swoimi dziećmi. Druga szkoła leży po drodze na Marsimek La. To przeciwległy koniec jeziora. Jedziemy tam z drugą orlicową ekipą. Szkoła jest większa. Widać, że uczą się tu dzieciaki z kilku dolin. Kiedy przyjeżdżamy, wszyscy już na nas czekają. Spotkanie początkowo jest trochę oficjalne – w końcu patrzą nauczyciele, ale lody szybko pękają. Nie wiem kto się bardziej cieszy z tej wizyty: dzieciaki, czy my. Wiem, że na pewno jesteśmy super wzruszone.
ATRAKCJE KULINARNE
Po powrocie z Chander Tal na główną drogę zatrzymujemy się na lunch. Jak co dzień jest to lokalna „dhaba”, czyli przydrożna knajpa w lepiance albo namiocie. Jedzenie: tylko super lokalne. I mimo, że wysokogórska kuchnia nie jest specjalnie urozmaicona, wszystkim smakuje.
Trochę się tego tematu obawiałam przed wyjazdem: czy dziewczyny polubią indyjską kuchnię, w ubogim wydaniu himalajskim? Czy im się nie znudzi? Obawy zupełnie niepotrzebne. Już trzeciego dnia słyszę „jedyne co mi się tu nie podoba, to pyszne jedzenie” – plany o zrzucaniu kilogramów szybko idą w odstawkę. Tu się po prostu nie da schudnąć.
Codziennie, po kilku a czasem kilkunastu godzinach w siodle pałaszujemy kolację złożoną co najmniej z trzech dań. Po drodze mamy nie mniejszy lunch. Śniadanie jest chyba najsłabszym punktem codziennej diety, ale też daje radę…
RZEKI, STRUMIENIE I STRUMYCZKI…
Najedzone i w pełni sił musimy się zmierzyć z najtrudniejszym kawałkiem trasy. Kasia ma podwójnie utrudnione zadanie: chwilę przez lunchem traci podnóżek. Mocujemy go, czym tylko się da, ale wiadomo, że nie może go obciążać w 100 procentach.
Na pierwszy strumień nie musimy długo czekać. Po kilku kilometrach woda wdziera się na drogę i przez dobrych kilkaset metrów płynie po niej. Przynajmniej podłoże jest twarde i kamieniste, a poziom strumienia niezbyt wysoki. Przejeżdżamy pojedynczo. Orsi, nasza węgierska Orlica, wyskakuje na większym kamieniu poza drogę. Motocykl jest lekko pokiereszowany, a Orsi przekonuje się, że offroadowe klimaty to jednak nie do końca jej świat. Pozostała część ekipy ostatecznie odkrywa w sobie „duszę offroadowca”. To ile tych strumieni nas czeka?
Mija kilka kilometrów i na drodze pojawia się mały zator. Ruch tu praktycznie żaden, ale jednak kilka samochodów dziennie przejeżdża. Teraz wszystkie stoją uwięzione przez kamienisto-błotniste osuwisko. Koparka już pracuje, choć do końca roboty jeszcze sporo zostało. Szybki ogląd sytuacji: nie ma co czekać, jakoś przejedziemy. Kiwam do operatora koparki, żeby podniósł łyżkę. W Indiach nie ma problemu z takimi sytuacjami. Hindus, zaciekawiony rozwojem sytuacji przesuwa sprzęt na krawędź drogi i zostawia nam kawałek wolnej przestrzeni. Jedziemy. Lekko grzęźniemy w żwirze i piachu. Enfieldy dają z siebie wszystko, my też. Po kilkunastu minutach wszystkie jesteśmy po drugiej stronie. Bez żadnej gleby, bez strat.
W sumie, tego typu przejazdów pokonujemy przez miesiąc kilkadziesiąt. Niektóre są łatwiejsze, po kilku dniach prawie już niezauważalne. Inne – to poważne zatory.
Szczególnie jeden w drodze nad Pangong Tso daje się we znaki. Woda zalała tu poważny kawałek doliny, w tym drogi. Jest tym trudniejszy, że dolina jest tu bardzo piaszczysta. Z tego połączenia robi się głęboka błotnista maź, pokryta półmetrową warstwą wody. Na tym odcinku ruch jest spory. Dużo tu samochodów 4×4, które oczywiście szybko się zakopują w błocie. Robi się kilkukilometrowy zator. Albo będziemy stać, a niedaleko przed nami zbierają się złowrogie czarne chmury, albo musimy jakoś przecisnąć się pomiędzy samochodami.
Próbujemy. Aneta ostrożnie przejeżdża przez błoto, poza wyznaczoną drogą. Mimo, że zaczynając ten wyjazd nie miała zbyt dużego doświadczenia w jeździe terenowej, teraz to jej ulubiony typ jazdy. Z piachem radzi sobie jak „stary wyjadacz”. Ewa z wprawą wytrawnego motocyklisty manewruje w błocie między samochodami. W kilka chwil pokonuje zatłoczone dwa kilometry.
Aga najniższa z nas, dla której Enfiled jest wysokim sprzętem ma przed sobą największe wyzwanie. Przymierzając się do motocykla martwiła się, czy „nie będzie jej brakowało nogi” na trasie. I mimo, że kilka razy zabrakło, to doszła do takiej wprawy, że wysokość motocykla przestała być jakimkolwiek problemem. Aga po każdej glebie wyciągała wnioski i śmiało można stwierdzić, że na koniec wyprawy żaden przeprawowy element trasy nie jest już straszny.
Odeta uśmiecha się szczerze na samą myśl o każdym wyzwaniu. Jej obawy „czy da radę”, znikają już po kilku dniach. Nic nie jest w stanie jej zatrzymać, a co najważniejsze taka jazdy sprawia jej prawdziwą radość.
Klaudia offroad ma we krwi. Od kilku lat trenuje enduro, więc dla niej „męczące” są kawałki asfaltowe. Czym trudniejsze elementy na trasie, tym ciekawiej i tym bardziej jej się podoba – mówi. Hindusi nie mogą wyjść z podziwu. Cała ekipa pokonuje kilkukilometrowy korek bez najmniejszego problemu! Trochę jesteśmy ubłocone, ale co tam – zdążyłyśmy się już przyzwyczaić.
Po kilku przeprawach przez strumienie jesteśmy totalnie przemoczone. 40 kilometrów zajmuje nam kilka godzin. Około godziny 18 w oddali widać główną drogę, do której musimy się dostać. Jeszcze tylko kilka kilometrów, kilka zakrętów i… na drodze pojawia się kolejna przeszkoda. A już myślałyśmy, że wszystkie trudności za nami.
Z góry zwala się na półkę skalną, którą prowadzi nasza trasa, ogromny wodospad. Droga jest zalana na kilkudziesięciu metrach. Całkiem głęboko. Jakoś udaje mi się pokonać cały strumień, ale nie ma mowy o przejeżdżaniu w pojedynkę. Na dnie leży sporo kamieni, łatwo stracić równowagę i zalać sprzęt albo nawet wylądować poza drogą, czyli w przepaści.
Ekipa jest już tak zgrana, że dziewczyny same szybko rozstawiają się „na stanowiskach”. Jedna podtrzymuje, druga pcha, trzecia wyznacza tor po którym należy jechać. W ten sposób asekurujemy wszystkie motocykle. Współpraca działa idealnie. Bezpiecznie zostawiamy wodospad za nami. Ostatnie kilometry to już odpoczynek.
Na nocleg dojeżdżamy o zmroku – czyli idealnie. To nasz ostatni pensjonat na trasie do Leh. Jest szansa na ciepły prysznic i jakieś ogrzewanie: wszystkie rzeczy mamy mokre i fajnie by było to wysuszyć.
WYŻEJ SIĘ NIE DA
Mimo, że przed nami jeszcze połowa drogi, będziemy spać już tylko w namiotach. W tej części po prostu nie ma innej opcji. Namioty są tu zresztą często wygodniejsze niż pensjonaty. W każdym są przygotowane łóżka, jest nawet namiotowa „dobudówka – łazienka”. Ten patent idealnie sprawdza się w wysokogórskich warunkach. Można się wyspać i odpocząć. Co jest tutaj kluczowe.
Każdy motocyklowy dzień to wyzwanie, które wymaga pełnej koncentracji i dużego wysiłku fizycznego. Szczególnie najwyższe przełęcze, z Khardung La na czele. Wjazd na 5359 m (npm) to ogromne obciążenie dla każdego, nawet przyzwyczajonego do wysokości organizmu. Najwyższa dopuszczona do ruchu kołowego przełęcz świata jest wisienką na torcie n naszej trasie. Każda z nas miała inną motywację wybierając się na babską wyprawę. Każda miała inne marzenia i cele. Każdej co innego sprawiało trudność. Wjazd na Khardung La dał nam poczucie, że możemy wszystko i wspólnie damy radę pokonać wszelkie trudności. To była chwila radości, wzruszenia i zadumy.
CZY BYŁO WARTO?
Pierwsze wyprawy „Tylko dla Orlic” w Himalajach to chyba najbardziej nieprzewidywalny projekt jaki zrealizowałam. Miałam sporo oczekiwań, ale przedsięwzięciu towarzyszyło również wiele niewiadomych. Po miesiącu spędzonym z dziewczynami w Himalajach i patrząc na to z perspektywy kilku lat, wiem, że było warto.
To były jedne z najpiękniejszych wypraw w jakich do tej pory brałam udział. Ekipa sprawdziła się wyśmienicie i zgrała jak najlepszy team. Żadna z „przepowiedni” o kłótniach się nie sprawdziła. Dlatego od tamtego czasu Orlice podbijają świat, podróżując co roku przez dzikie, fascynujące regiony. Byłyśmy już w Kirgistanie, Gruzji, na Sri Lance, w Argentynie, Boliwii, Chile, Kolumbii, Kostaryce i Tanzanii.
ZAPRASZAMY W HIMALAJE W SIERPNIU I WRZEŚNIU 2023 NA 3 RÓŻNE WYPRAWY! PANIE, KTÓRE CHCĄ PODRÓŻOWAĆ W TYLKO KOBIECYM TOWARZYSTWIE ZAPRASZAMY NA WYCIECZKĘ W RAMACH PROJEKTU „TYLKO DLA ORLIC”. KOBIETY, MĘŻCZYŹNI LUB PARY, KTÓRE CHCĄ POZNAĆ TĘ PIĘKNĄ CZĘŚĆ ŚWIATA W GRUPIE MIESZANEJ, MOGĄ WZIĄĆ UDZIAŁ W JEDNEJ Z POZOSTAŁYCH DWÓCH WYPRAW.
CHCESZ OBEJRZEĆ NASZ NAGRODZONY FILM Z HIMALAJÓW?
Z tej wyprawy powstał fantastyczny 26-minutowy film. Dzięki niemu możesz wraz z nami jeszcze raz doświadczyć tych wszystkich emocji i przygód, które opisane zostały wyżej. Nieskromnie dodamy, że dzieło to zdobyło ważną dla nas nagrodę – I miejsce na festiwalu „The Art of Ride. Motorcycle Film Festival”. Zapraszamy do obejrzenia TUTAJ!