Przełęcze, pustynie i bezdroża: podróż motocyklem przez Chiny

sie 4, 2025

Przygoda przez Chiny zaczęła się dla nas od przekroczenia jednej z najbardziej (wtedy) niedostępnych granic świata – przełęczy Torugart, oddzielającej Kirgistan od Chin. Już sama przeprawa przez pograniczne szutry, rozmyte rzeki i liczne posterunki kontrolne była niczym wstęp do zupełnie innego świata. Każdy kilometr tej trasy obfitował w napięcie i niepewność – nie tylko z powodu warunków drogowych, ale też ze względu na napiętą sytuację polityczną w regionie.

Wraz z wjazdem do Chin skończyły się żarty. Tu nic nie działo się przypadkiem – każda granica, każda droga i każdy kontakt z lokalną administracją wymagały dziesiątek pozwoleń, a obecność chińskiego przewodnika była obowiązkowa. Pierwsze dni spędziliśmy w Kashgarze – miejscu, które na chwilę pozwoliło odetchnąć i złapać rytm nowej rzeczywistości. To tu zaczęła się nasza właściwa podróż przez zachodnie prowincje Chin – pełne bezludnych przestrzeni, wysokich przełęczy i nieprzewidywalnej pogody.

Motocykle były naszymi towarzyszami, ale nie obyło się bez problemów – awarie, usterki, zmęczenie materiału dawały o sobie znać niemal każdego dnia. Każdy odcinek trasy miał swój unikalny charakter – od księżycowych krajobrazów Aksay Quin po surowe, tybetańskie pustkowia. Radość z jazdy mieszała się z wyczerpaniem, a zachwyt przyrodą z troską o zdrowie i sprzęt.

W końcu, po kilkudniach jazdy na wysokości ponad 5000 m n.p.m., dotarliśmy do Ali – miasta, które przywitało nas cywilizacją, nowym asfaltem i chwilą zasłużonego wytchnienia.

Podróż motocyklem przez Chiny – przełęcz Torugart i kirgiskie bezdroża

 

Ostatnia noc w Kirgistanie była raczej bezsenna. Chyba udzieliły nam się nerwy. W końcu przekraczanie kirgisko–chińskiej granicy przez przełęcz Torugart, i to w czasie zamieszek w Chinach, nie należy do najprostszych i najbardziej oczywistych przedsięwzięć.

Rano szybko zjedliśmy śniadanie – kaszka na mleku jak za dawnych lat – i ruszyliśmy w drogę. Na szczęście pogoda była całkiem niezła. Mieliśmy szansę przejechać przełęcz bez śnieżycy i ulewy, co było dla nas dużą ulgą.

Na początek musieliśmy pokonać rzekę, w której dwa dni wcześniej się zakopałam. Liczyliśmy, że rano będzie mniej wody niż po południu, gdy ostatnio próbowaliśmy przez nią przejechać. Tak tu zwykle bywa. Niestety, nocne deszcze zaburzyły tę regułę – wody było jeszcze więcej.

Wybraliśmy nieco inny tor jazdy niż poprzednio i… udało się! Przejechaliśmy bez kąpieli. Tylko buty się pomoczyły – było na tyle głęboko, że nie dało się ich ocalić.

Do pierwszego kirgiskiego punktu kontrolnego mieliśmy około 90 km okropnie dziurawej, szutrowej drogi. Kurzyło się niesamowicie. Jechałam jako druga, więc wyglądałam jak obsypany mąką ludek.

Po drodze czekała nas kolejna „rzeczna” niespodzianka. Jedna z górskich rzek przecięła drogę i wyrwała w niej kilkumetrową dziurę. Nie dało się przejechać, musieliśmy objeżdżać drogę przez samą rzekę.

Tego dnia rzeki wyraźnie postanowiły nas przetestować, a czas nieubłaganie uciekał. Musieliśmy się spieszyć, ponieważ wszystkie kirgiskie i chińskie graniczne punkty kontrolne są rozrzucone na przestrzeni 160 kilometrów. Łączy je fatalna droga, często blokowana przez błotne osuwiska. Kiedy takie osuwisko się pojawi, przejazd może być niemożliwy przez wiele godzin, a nawet dni.

Przełęcz Torugart

Przełęcz Torugart to wysokogórska przełęcz położona na wysokości około 3752 m n.p.m., na granicy Kirgistanu i Chin. Łączy miasto Naryn w Kirgistanie z chińskim Kaszgarem w regionie Xinjiang. To jedno z najtrudniejszych i najmniej uczęszczanych przejść granicznych Azji Środkowej. Przejazd przez przełęcz wymaga specjalnych pozwoleń, a jej pokonanie wiąże się z ekstremalnymi warunkami pogodowymi, surowym krajobrazem i skomplikowanymi procedurami granicznymi – szczególnie po stronie chińskiej.

NEPALSKIE DROGI

Ryk silników i zasłona kurzu

 

Drugą rzekę również udało się pokonać bez kąpieli, chociaż Jurek był naprawdę blisko nieplanowanej przeprawy. Do kirgiskiego punktu kontrolnego dotarliśmy około godziny dziewiątej. Na szczęście formalności poszły sprawnie i bez problemów.

Kilka dni wcześniej w Naryniu załatwiliśmy ostatnie dokumenty. Pogranicznicy pytali właśnie o nie, więc wszystko się zgadzało. Po pierwszej kontroli zostało nam jeszcze około 70 km do głównej granicy z Chinami.

Znowu zaczęła się walka z kurzem i szutrową nawierzchnią. Na trasie zaczęły pojawiać się pierwsze tiry. Ich wyprzedzanie to była prawdziwa ruletka. Zostawiały za sobą taką ścianę kurzu, że nie było widać dosłownie nic. Wyprzedzaliśmy więc trochę po omacku, licząc na szczęście i brak przeszkód po drugiej stronie chmury pyłu.

Przekraczanie przełęczy Torugart – biurokracja i milczący szlaban

 

Cały obszar pomiędzy ostatnim punktem kontrolnym a granicą jest ściśle chroniony. Aby się tam poruszać, trzeba mieć specjalne zezwolenia. Jeżeli celem jest jedynie przejazd do granicy, bez zbaczania z trasy ani zatrzymywania się, wystarczy jedno pozwolenie tranzytowe.

Samo przekraczanie granicy przez przełęcz Torugart wymaga jednak niezłej gimnastyki organizacyjnej. Należy mieć potwierdzenie od chińskiego agenta, że pojawi się on na chińskim punkcie kontrolnym – około 100 km za granicą – i odbierze podróżujących. Nie można tej granicy przekraczać samodzielnie. Asysta lokalnego przewodnika jest obowiązkowa.

Bardzo niewielu turystów decyduje się na przekroczenie granicy właśnie w tym miejscu. My nie spotkaliśmy nikogo. Przejście obsługuje głównie kirgiskie i chińskie tiry – i rzeczywiście, było ich mnóstwo.

Papier, monety i pierwsze spotkanie z Chinami

 

Główna granica kirgiska również poszła zaskakująco sprawnie. Jedynie celnik zasugerował, że przydałby się jakiś „upominek”. Skończyło się na kilku polskich monetach. Dostał je na pamiątkę – i na szczęście.

Z Kirgistanu wyjechaliśmy z pieczątkami w paszportach. Czy uda się nam wjechać do Chin – tego nie byliśmy do końca pewni. Wizy na powrót do Kirgistanu nie mieliśmy…

Na samej przełęczy znajduje się symboliczny „szlaban przyjaźni”, który rozdziela oba kraje. Trafiliśmy tam akurat w czasie oficjalnego spotkania chińskich i kirgiskich pograniczników. Przemówienia, wspólny stół zastawiony jedzeniem pośrodku drogi – wszystko miało bardzo uroczysty charakter.

Musieliśmy trochę poczekać, razem ze stadem tirów. Kiedy ceremonie dobiegły końca, zostaliśmy po raz pierwszy spisani przez Chińczyków. To był nasz pierwszy kontakt z nimi. Niestety, ciężko było się dogadać – ani angielski, ani rosyjski nie działały.

Podróż motocyklem przez Chiny – oczekiwanie w cieniu granicy

 

30 km za granicą znajdował się chiński punkt celny, gdzie mieliśmy spotkać się z naszym przewodnikiem – agentem. Ponieważ dotarliśmy wcześniej niż planowaliśmy, znowu musieliśmy trochę poczekać. W międzyczasie chińscy pogranicznicy zabrali się za kontrolę naszego bagażu.

To był pierwszy raz podczas całej podróży, kiedy ktoś rzeczywiście zajrzał do naszych rzeczy. Do tej pory nikt nie był tym zainteresowany. Na szczęście kontrola przebiegła w sympatycznej atmosferze i bez stresu. Kilku celników mówiło po rosyjsku, więc dało się z nimi jako tako porozumieć.

Okazało się, że interesują ich głównie mapy i książki. Oglądali je bardzo dokładnie, kartka po kartce. Reszta bagażu nie przyciągała ich uwagi. Niestety, przez blokadę telefoniczną, nałożoną na Xinjiang po zamieszkach w Urumczi, cały czas nie mieliśmy kontaktu z naszym przewodnikiem.

Pozostawało nam tylko wierzyć, że przyjedzie tak, jak się umówiliśmy. Czas mijał, a umówiona godzina przeszła. Zaczęliśmy się denerwować – bez przewodnika i dokumentów, które miał ze sobą przywieźć, nie mogliśmy ruszyć dalej.

Chińczycy widząc naszą sytuację zaprosili nas do swojego pomieszczenia biurowo-mieszkalnego. Poczęstowali herbatą i włączyli jakiś amerykański film. Czas zaczął się dłużyć… A my czekaliśmy dalej.

Awarie, błoto i lawina

 

W końcu pojawił się nasz przewodnik. Odetchnęliśmy z ulgą. Szybko pozałatwiał wszystkie formalności papierkowe i mogliśmy ruszyć dalej. Do właściwego punktu granicznego pozostało nam około 100 kilometrów.

Droga była fatalna, ale ruszyliśmy pełni nadziei. Niestety, daleko nie zajechaliśmy – Jurek złapał gumę. Prześladował nas prawdziwy pech podczas tego wjazdu do Chin.

Mieliśmy jednak szczęście w nieszczęściu. Niedaleko znajdował się wulkanizator. Dętka została sprawnie załatana, więc w miarę szybko uporaliśmy się z problemem. Teraz mogliśmy wreszcie jechać dalej.

Na szutrowych drogach jesteśmy zwykle szybsi od samochodów. Umówiliśmy się z przewodnikiem, że spotkamy się na granicy, 100 km dalej. Znowu musieliśmy wyprzedzać tiry niemal po omacku. Na szczęście droga robiła się coraz bardziej mokra, więc kurz nieco opadł.

Wraz z wilgocią pojawiło się inne utrudnienie – błoto. Pył zmienił się w gliniastą, śliską masę. Rzeka płynąca doliną zaczęła wylewać na drogę, a dodatkowo co jakiś czas padał deszcz. Jechało się coraz trudniej, ale nadal było to możliwe.

Po jednym z setek zakrętów zobaczyliśmy korek tirów. Myśleliśmy, że dotarliśmy do granicy. Niestety, 20 km przed nią osunęła się ziemia. Z gór na asfalt runęła lawina błotno-kamienista.

Droga została zasypana na długości około 50 metrów. Nie było najmniejszych szans na przejazd.

Objazd przez błoto i chińska rzeczywistość bez pieczątki

 

Zaraz po osunięciu zebrał się tłum ludzi z pobliskiej wioski. Wszyscy stali i patrzyli, ale nikt nic nie robił. Kilka małych ciężarówek próbowało pokonać osuwisko, jednak szybko się zakopały. Wtedy tubylcy pokazali nam prowizoryczną ścieżkę przez wieś.

Machnięciem ręki dali znać, że damy radę przejechać. Nie mieliśmy nic do stracenia – musieliśmy spróbować. Trzeba było przedzierać się przez strumyki i błotne podwórka pomiędzy glinianymi lepiankami.

Było emocjonująco, miejscami ekstremalnie, ale się udało. Wydostaliśmy się na drogę tuż za osuwiskiem. Ledwo ruszyliśmy, a już zatrzymał nas wojskowy.

Zapytał, gdzie jest nasz przewodnik. Na migi wytłumaczyliśmy, że został po drugiej stronie lawiny, prawdopodobnie jeszcze nie dotarł. Zabawne – jechaliśmy już prawie 100 km przez Chiny, ale formalnie… wciąż nie istnieliśmy. W paszportach nie mieliśmy żadnej pieczątki.

Byliśmy „nigdzie”.

Wojskowy pozwolił nam jechać dalej – do najbliższego punktu kontrolnego. Nie była to jeszcze granica właściwa. Tam znowu musieliśmy czekać na przewodnika.

Na miejscu zostaliśmy spisani – standardowa procedura, do której już zdążyliśmy się przyzwyczaić. Młodzi żołnierze byli sympatyczni, robili sobie zdjęcia na naszych motocyklach. Atmosfera była raczej luźna i przyjazna.

Po około trzydziestu minutach pojawił się przewodnik. Od razu zorganizowano przejazd przez punkt. W końcu! Do właściwej granicy zostało tylko 10 km.

Tym razem jechaliśmy już grzecznie za samochodem przewodnika, zgodnie z procedurą.

Podróż motocyklem przez Chiny – granica, formalności i pierwsze godziny w Kashgarze

 

Baliśmy się, że zamkną przejście graniczne zanim do niego dotrzemy. Była już godzina 19 czasu lokalnego, czyli 21 czasu pekińskiego. W regionie Xinjiang funkcjonują dwie strefy czasowe jednocześnie. Graniczne formalności odbywają się według czasu pekińskiego, natomiast codzienne życie toczy się według lokalnego.

W każdej instytucji publicznej wiszą dwa zegary – jeden pokazuje czas Pekinu, drugi lokalny. Na szczęście granica była nadal otwarta. Nic nie wskazywało na to, że miała być zamykana na noc.

Dojechaliśmy do pierwszego szlabanu – dezynsekcja. Znowu musieliśmy poczekać, tym razem z powodu przerwy obiadowej. Nasze motocykle zostały spryskane jakimś płynem. Potem mogliśmy ruszyć dalej – do punktu sanitarnego, odprawy paszportowej i wreszcie do właściwej odprawy celnej.

Na punkcie sanitarnym zmierzono nam temperaturę i poproszono o wypełnienie kilku papierów. Uznano nas za zdrowych. Przeszliśmy do odprawy paszportowej. Tam komputerowy system zawieszał się kilka razy, ale w końcu dostaliśmy upragnione pieczątki.

Na koniec celnicy jeszcze raz obejrzeli nasze bagaże. Znowu największym zainteresowaniem cieszyły się mapy – przeglądali je bardzo dokładnie. Na szczęście tym razem nie musieliśmy rozpakowywać wszystkiego – tylko część bagażu została prześwietlona.

W tym czasie nasz przewodnik załatwiał wszystkie formalności związane z motocyklami. Potrzebne były tymczasowe tablice rejestracyjne i pozwolenia na poruszanie się po prowincji Xinjiang. Wydaje się, że dokumenty musiały przejść przez ręce wielu lokalnych władz.

Po godzinie wszystko było gotowe.

Kashgar – finał długiego dnia

 

Udało się! Wjechaliśmy na naszych kochanych motocyklach do Chin! Do Kashgaru pozostało około 60 km asfaltowej drogi. Po drodze minęliśmy kilka punktów kontrolnych. Na wjeździe do miasta zaczęły pojawiać się ciężarówki wypełnione żołnierzami – to w związku z demonstracjami Ujgurów.

Przed samym Kashgarem wojsko przeszukiwało samochody. Niektórym kierowcom odmawiano wjazdu. Do miasta dotarliśmy już o zmierzchu.

Na ulicach panował totalny chaos. Styl jazdy przypominał irańsko-azjatycką wolną amerykankę. Byliśmy wykończeni. Ten dzień obfitował w emocje, przygody i niepewność. Nie mieliśmy już sił walczyć z ruchem ulicznym, ale jakoś przedostaliśmy się do naszego hoteliku.

Motocykle wyglądały tak, że było nam wstyd – ubłocone, zakurzone, zmęczone jak i my sami. Nie wyglądaliśmy wiele lepiej. Zabraliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy i odstawiliśmy maszyny na tylny parking za hotelem.

Po szybkim prysznicu ruszyliśmy do pobliskiej jadłodajni. Jedzenie było proste – szaszłyki ze wszystkiego, co możliwe. Ale pyszne!

Najgorsze było to, że nadal nie mieliśmy żadnego kontaktu ze światem. Wszystkie zagraniczne połączenia telefoniczne były poblokowane, SMS-y również. Internet nie działał w całej prowincji. Nawet telefon satelitarny był zagłuszany.

Nie mogliśmy nikomu dać znać, że udało nam się dotrzeć do Chin.

Kashgar – brama do Azji Centralnej i Tybetu

Kashgar (inaczej Kaszgar) to historyczne miasto w zachodnich Chinach, położone w regionie autonomicznym Xinjiang, u podnóża gór Tienszan. Przez wieki było ważnym punktem handlowym na Jedwabnym Szlaku, gdzie krzyżowały się szlaki z Chin, Azji Środkowej i Bliskiego Wschodu. Kashgar zachował wyjątkowy, orientalny klimat z labiryntem wąskich uliczek, starym miastem, meczetami i słynnym niedzielnym bazarem zwierzęcym. To także brama do Pamiru, Karakorum i Tybetu – strategiczne miejsce dla podróżników i wspinaczy.

OD GRANICY CHINSKIEJ DO BHAKTAPUR, POSTOJ W BORDERLANDS
OD GRANICY CHINSKIEJ DO BHAKTAPUR, POSTOJ W BORDERLANDS
OD GRANICY CHINSKIEJ DO BHAKTAPUR, POSTOJ W BORDERLANDS
OD GRANICY CHINSKIEJ DO BHAKTAPUR, POSTOJ W BORDERLANDS
OD GRANICY CHINSKIEJ DO BHAKTAPUR, POSTOJ W BORDERLANDS
OD GRANICY CHINSKIEJ DO BHAKTAPUR, POSTOJ W BORDERLANDS

Podróż motocyklem przez Chiny – odpoczynek w Kashgarze i wyprawa pod Muztagatę

 

W Kashgarze spędziliśmy kilka dni. Zwiedzaliśmy miasto i czekaliśmy na ostatnie chińskie dokumenty – tymczasowe prawo jazdy, rejestracje oraz ubezpieczenie. Odpoczywaliśmy, przygotowywaliśmy motocykle do dalszej drogi i chłonęliśmy lokalny klimat.

Jednego dnia wybraliśmy się na wycieczkę słynną Karakorum Highway – pod majestatyczny szczyt Muztagata. Niestety, nie mogliśmy jechać motocyklami. Nie mieliśmy odpowiednich pozwoleń, a na trasie było kilka punktów kontrolnych. Zabraliśmy się więc jeepem, który wiózł zaopatrzenie dla grupy wspinaczy.

Po chińskiej stronie Karakorum Highway to piękna, nowa asfaltowa droga. Wąska szosa wije się doliną wciśniętą pomiędzy gigantyczne szczyty. Wrażenie jest naprawdę niesamowite! Trzeba tylko uważać na ciężarówki, pędzące do i z Pakistanu. Kierowcy regularnie ścinają zakręty, nie zważając na nic.

Siedmiotysięcznik Muztagata jest popularnym celem wspinaczkowym i skiturowym. To jedna z łatwiejszych wysokich gór do zdobycia. Główną przeszkodą jest wysokość, która potrafi dać w kość. Może kiedyś zaatakujemy ten szczyt na nartach…

U podnóża Muztagaty leży malownicze jezioro Karakul. Po drodze mijaliśmy też kilka szmaragdowych jeziorek – widoki zapierały dech. Ten nieplanowany wypad bardzo przypadł nam do gustu. Marzymy, by wrócić tu kiedyś na motocyklach i przejechać pakistańską część tej trasy.

W samym Kashgarze najbardziej egzotycznym miejscem okazał się niedzielny bazar zwierzęcy. Zgiełk, zapachy i tłum ludzi tworzą niesamowitą atmosferę. Nawet kilku turystów się pojawiło. Na zwykłym bazarze też było ciekawie – można tam kupić dosłownie wszystko, nawet suszone i marynowane węże.

Karakorum Highway – najwyżej położona międzynarodowa droga świata

Karakorum Highway to spektakularna trasa łącząca Chiny z Pakistanem przez majestatyczne pasmo Karakorum. Uznawana za jedną z najwyżej położonych dróg na świecie, osiąga ponad 4 700 m n.p.m. i prowadzi przez malownicze doliny, wysokogórskie przełęcze oraz przyciągające wzrok jeziora. To także fragment dawnego Jedwabnego Szlaku. Dla podróżników to jedno z najbardziej niezwykłych i wymagających miejsc na motocyklowej mapie świata.

Podróż motocyklem przez pustynię Taklamakan

 

Z Kashgaru wyruszyliśmy 26 lipca, w niedzielę, zaraz po wizycie na bazarze zwierzęcym. Pierwszy odcinek do pokonania to 270 km do Yecheng. Droga prowadziła przez małe ujgurskie wioski i była płaska, asfaltowa.

Największą atrakcją był fragment trasy biegnący przez 100 km w pobliżu pustyni Taklamakan. Zrobiło się naprawdę gorąco – choć na szczęście nie aż tak jak w Iranie.

Trzeba było cały czas uważać na wszędobylskie ciężarówki, tuk-tuki i „wozy osiołkowe”. Na drogach obowiązuje zasada siły – ciężarówki nie przestrzegają żadnych przepisów, tuk-tuki i osiołki muszą schodzić im z drogi.

W każdej mijanej wiosce handel kwitł na całego. Im bardziej towary wystawione na drogę, tym lepiej – taka lokalna logika. Przez to droga w wioskach zazwyczaj zwężała się do jednego pasa, którym musiały się przeciskać wszystkie pojazdy w obu kierunkach.

W Yecheng spotkaliśmy się z naszym tybetańskim przewodnikiem – Tenzingiem. W Chinach, zwłaszcza w Tybecie, nie można poruszać się samodzielnie własnym środkiem transportu. Potrzebna jest obstawa – przewodnik, który na każdym punkcie kontrolnym pokazuje odpowiednie dokumenty.

Pustynia Taklamakan – serce chińskiego bezkresu

Pustynia Taklamakan to jedna z największych piaszczystych pustyń świata, położona w zachodnich Chinach, w regionie Xinjiang. Jej nazwa bywa tłumaczona jako „miejsce, z którego się nie wraca”, co dobrze oddaje surowy i nieprzewidywalny charakter tego obszaru. Zajmuje powierzchnię ponad 330 000 km² i niemal całkowicie pozbawiona jest wody oraz osad ludzkich. Taklamakan otoczona jest przez potężne pasma górskie – Kunlun, Tienszan i Pamir – a jej piaski potrafią przesuwać się na wiele kilometrów pod wpływem wiatru. Mimo nieprzyjaznych warunków, przez pustynię prowadzi kilka odcinków dróg, w tym słynna trasa wzdłuż południowej krawędzi, którą podróżnicy mogą przejechać, podziwiając nieziemski krajobraz wydm i pustki.

BHAKTAPUR
BHAKTAPUR

Wolność w towarzystwie przewodnika i pierwsze metry w górach –  początek Xinjiang-Tibet Highway

Bez przewodnika i całej sterty papierów nie da się jechać dalej. Umówiliśmy się z Tenzingiem, że będzie jechał jeepem daleko za nami. Na punkty kontrolne i noclegi mieliśmy ustalone miejsca spotkań. Tak samo z lunchami.

Ten układ bardzo nam odpowiadał. Mieliśmy pełną wolność jazdy, a jednocześnie nie musieliśmy targać całego bagażu. Większość rzeczy trafiała do jeepa.

Dzięki temu mogliśmy po raz pierwszy jechać „na lekko”. Bez bagażu nasze Afryki wydawały się niemal jak crossówki – lekkie, zwinne i gotowe na każdą rzekę. Przekraczanie ich bez obciążenia było dużo łatwiejsze.

W Yecheng zaczyna się słynna Xinjiang-Tibet Highway – kolejny „highway”, który z autostradą ma niewiele wspólnego. To typowa droga terenowa, która w większości biegnie na wysokości powyżej 4500 m n.p.m., przecinając przełęcze dochodzące do 5400 m n.p.m.

Trasa do Ali (zwanego też Ger) ma 1100 km. Z tego asfaltu jest może 200 km – na początku i końcu. Trasę można pokonać w trzy dni, choć większość osób robi to w cztery.

Pierwsza przełęcz i spotkanie z chińskim motocyklistą

27 lipca wystartowaliśmy z Yecheng. Pierwsze 90 km wiodło przez pustynię. Droga była asfaltowa, choć zawiana piaskiem. Po 90 km dotarliśmy do pierwszego punktu kontrolnego. Tu kończył się asfalt, a zaczynał poważny, szutrowy podjazd na przełęcz 3400 m n.p.m.

Yecheng leży na 1300 m, więc czekał nas solidny skok wysokości. Na podjeździe trafiliśmy na konwój wojskowych ciężarówek – prawdziwa zmora tutejszych dróg. Ciężarówki są absolutnie bezkarne. Trzeba bardzo uważać, by nie zostać zepchniętym w przepaść.

Wszystko działo się na stromych serpentynach i w gęstym kurzu – widoczność była niemal zerowa. Adrenalina skoczyła nam od razu.

Na przełęczy krajobraz zupełnie się zmienił. Wciąż byliśmy w Xinjiangu, ale wokół nas zaczęły wyrastać prawdziwe góry. Spotkaliśmy kilku chińskich rowerzystów i jednego motocyklistę na małej 125-tce.

Jak bardzo się ucieszyliśmy! On zresztą też. Pomimo że nie mówiliśmy tym samym językiem, porozumiewaliśmy się rękami i uśmiechami. Próbowaliśmy się zaprzyjaźnić. Obcokrajowców nie było tu w ogóle – w tej części Chin są rzadkością.

Podróż motocyklem przez Chiny – przełęcze, rzeki i nocleg w Sanszli

Do miasteczka, w którym planowaliśmy nocować, dotarliśmy wcześniej niż przewidywaliśmy. Zdecydowaliśmy się więc pojechać jeszcze 100 kilometrów dalej – do kolejnego miasteczka.

To były bardzo wymagające 100 kilometrów!

Droga biegła głównie wzdłuż rzeki, po trasie terenowej pełnej luźnych kamieni, kolein i rozmyć. Był też jeden solidny podjazd na przełęcz na wysokości 4990 m n.p.m. Fragment przy rzece był najtrudniejszy – wszystko rozjechane, rozwalone, wytrząsające do granic.

Ta część trasy naprawdę nas wymęczyła. Podjazd na przełęcz był nieco lżejszy, a nagrodą były widoki – z góry widzieliśmy K2 i masyw Gaszerbrumów. To był prawdziwy moment „wow” całego dnia.

Na trasie czekały nas jeszcze dwie rzeki do przekroczenia. Na szczęście jechaliśmy bez bagażu, więc jakoś się udało. Pokonaliśmy je na sucho.

Pod wieczór, totalnie zmęczeni, dotarliśmy do Sanszli. To jedno z tych depresyjnych miasteczek przy trasie, których lepiej unikać. W przeciwieństwie do pięknej natury, ludzkie osady w tym regionie to często przygnębiające skupiska lepiankowych domków, stert gruzu i kabli.

Sanszli – zapomniane miasteczko na dachu świata

Sanszli to niewielka osada położona na trasie Xinjiang–Tibet Highway, na wysokości około 5000 m n.p.m. Choć trudno ją znaleźć na mapie, dla podróżników przemierzających zachodnią część Chin stanowi jedno z nielicznych miejsc na odpoczynek. Otoczona surowymi, wysokogórskimi krajobrazami, z dala od cywilizacji, Sanszli jest bardziej punktem technicznym niż turystyczną atrakcją – oferuje schronienie po trudach jazdy przez przełęcze, rzeki i bezdroża. Z powodu wysokości i ubogiej infrastruktury, nocleg tam bywa wyzwaniem, szczególnie dla osób nieprzyzwyczajonych do rozrzedzonego powietrza.

KATHMANDU
KATHMANDU
KATHMANDU2

Zmęczenie, warsztat w pokoju i kaprysy Afryki

Choć takie miejsca przygnębiają, po ponad 300 kilometrach jazdy w trudnym terenie człowiek marzy tylko o jednym – by się położyć. Rozstawianie namiotu w takim stanie fizycznym przekracza nasze możliwości. Dlatego nawet ponure Sanszli zyskało w naszych oczach – bo można było zjeść coś ciepłego i położyć się do łóżka.

I tak też zrobiliśmy. Szybki obiad, prysznic, łóżko – klasyczny plan.

Był jednak jeden wyjątek od scenariusza. Musieliśmy zająć się moją Afryką. Na wertepach zaczęła się dławić – wyglądało to tak, jakby nie dostawała paliwa. Kilka razy nawet zgasła w trakcie jazdy. To znacząco utrudniało prowadzenie motocykla, a miejscami czyniło je wręcz niebezpiecznym.

Jurek, mimo zmęczenia, zabrał się wieczorem do pracy. Rozłożył sprzęt i szukał przyczyny problemu. Pracował do późna, choć dzień dał mu mocno w kość. Po 20 000 km jazdy motocyklem można się spodziewać drobnych awarii, ale miejsce i okoliczności na serwis nie były idealne…

Podróż motocyklem przez Chiny – zmagania z wysokością i pustynią

Jurek wstał bardzo wcześnie – jeszcze przed śniadaniem grzebał przy motocyklu. Coś nie dawało mu spokoju. O 8 rano jedliśmy już chińskie śniadanie. Niestety, chińskie śniadania zupełnie nam nie podchodzą.

Na stole pojawił się chiński chleb – czyli bezsmakowy, “parowany bułek”. Do tego kleista zupa ryżowa bez przypraw, czasem z dodatkiem orzeszków lub ostrych warzyw. Zdecydowanie nie był to kulinarny hit tej wyprawy.

Po śniadaniu ruszyliśmy w trasę. Przed nami było 330 kilometrów off-roadu i kilka przełęczy powyżej 5000 m n.p.m. Dzień rozpoczęliśmy od niezbyt głębokiej rzeki, którą pokonaliśmy bez większych problemów.

Dalsza droga prowadziła przez dolinę. Szuter był całkiem przyzwoity, bez wielkich dziur. Niestety, moja Afryka znów zaczęła się dławić – było jasne, że potrzebna będzie kolejna kontrola.

Po drodze widzieliśmy niesamowite zjawisko halo wokół słońca – wyglądało jak wielkie, świetliste UFO. Chwila zachwytu wśród pustkowia.

Widoki tego dnia były ładne, choć nie tak spektakularne jak dzień wcześniej. Podjazd na przełęcz 5250 m prowadził przez jałowe, piaszczyste tereny. Tam dopiero poczuliśmy piasek w pełnej okazałości – w powietrzu i pod kołami.

Pustkowia Aksay Quin, nocleg na 5200 m i walka z wysokościówką

Za przełęczą wjechaliśmy do regionu Aksay Quin – jednego z najbardziej odludnych w Chinach. Droga zmieniła się w typową „tarkę” – wibracje były potworne. Moja Afryka nie dawała już rady. Na tej nawierzchni dławiła się przy każdej próbie szybszej jazdy. Nie mogłam przekroczyć 30 km/h.

Zdecydowaliśmy się zjechać z drogi i jechać po pustyni. Tam zaczął się już prawdziwy off-road. Ciągle poruszaliśmy się powyżej 5000 m n.p.m. Mimo to, kondycyjnie nie było źle – mieliśmy tylko lekką zadyszkę.

Pod koniec dnia zaczął padać deszcz – zupełnie niespodziewanie, bo to rejon, gdzie pada może raz w roku. Przemokliśmy lekko, a robienie zdjęć przestało mieć sens – byliśmy zmęczeni i było pochmurno.

Minęliśmy kilka szmaragdowych jezior, ale nie mieliśmy już siły się zatrzymywać. Do Tielong dojechaliśmy o zmierzchu, nieświadomi, że miasteczko leży na 5200 m n.p.m.

Nocleg na takiej wysokości, zaledwie dwa dni po starcie z Yecheng (1300 m), nie mógł skończyć się dobrze. Jurek dostał gorączki. To pewnie zmęczenie i efekt wysokości razem wzięte.

Pół nocy walczyliśmy z gorączką i bezsennością. Było ciężko, ale nad ranem w końcu udało nam się zasnąć. Wstaliśmy nie w najlepszej formie. Szczególnie Jurek był osłabiony, ale mimo to postanowiliśmy jechać dalej.

Leczenie na 5200 metrach n.p.m. nie zapowiadało się skutecznie…

Aksay Chin – pustynne pustkowie na Dachu Świata

Aksay Chin to odizolowany, wysokogórski region leżący na granicy Chin i Indii, będący przedmiotem sporu terytorialnego między tymi krajami. Oficjalnie kontrolowany przez Chiny, jest częścią prowincji Xinjiang, choć geograficznie przylega do Tybetu. Region ten położony jest na średniej wysokości ponad 5000 m n.p.m. i charakteryzuje się surowym, pustynnym krajobrazem – niemal pozbawionym życia i infrastruktury. Brak tu większych osad, a podróżnicy mogą przez wiele godzin nie napotkać śladów cywilizacji. Aksay Chin to jedno z najbardziej odludnych i niedostępnych miejsc w Azji, co czyni przejazd przez ten obszar wyjątkowym doświadczeniem – zarówno fizycznym, jak i mentalnym.

DROGA DO SAURAHY
DROGA DO SAURAHY
DROGA DO SAURAHY
PLEMIE THARU
PLEMIE THARU
PLEMIE THARU
PLEMIE THARU
PLEMIE THARU

Podróż motocyklem przez Chiny – wjazd do Tybetu i odpoczynek w Ali

Tego dnia planowaliśmy przejechać przez przełęcz na 6200 m n.p.m. To nie brzmiało najlepiej, biorąc pod uwagę stan Jurka.

Na szczęście okazało się, że nasz przewodnik się pomylił – najwyższa przełęcz miała „tylko” 5400 m. Pogoda znów dopisała – niebo było błękitne, a widoki cudowne.

Ten odcinek okazał się najpiękniejszym na całej dotychczasowej trasie. Góry, szmaragdowe jeziora, pustynie i krajobraz jak z Księżyca – wszystko naraz. To była esencja Tybetu.

Tego dnia oficjalnie wjechaliśmy do Tybetu. W Domar, pierwszym większym tybetańskim miasteczku, zatrzymano nas na wojskowym punkcie kontrolnym. Spisano nas i… to wszystko. Żadnych dodatkowych formalności. A tyle nas wcześniej straszono chińskimi procedurami.

Ostatnie 120 kilometrów do Ali to świeżutki asfalt. Dla nas – wybawienie po trzech dniach jazdy po wertepach. 1100 kilometrów off-roadu w trzy dni – to mówi samo za siebie.

Byliśmy zmęczeni do granic, ale też bardzo szczęśliwi.

W Ali czekał na nas dzień odpoczynku, prysznic i odrobina cywilizacji. Jurek miał w końcu czas i warunki, by porządnie zająć się motocyklem – szczególnie moją kapryśną Afryką.

Ali leży na 4400 m n.p.m., co po Tielong wydawało się wręcz nisko.

Ciąg dalszy nastąpi…

 

Dołącz do nas w tej niesamowitej podróży z Polski do Indii. Raz lub dwa razy w miesiącu możesz się spodziewać publikacji kolejnej części naszej przygody. Dzięki temu poczujesz magię tamtych dni, odkryjesz piękno odwiedzonych miejsc i przeżyć wraz z nami wszystkie te niezwykłe chwile. Każdy wpis to nie tylko opowieść o przygodach, ale także o wyzwaniach, które napotkaliśmy na naszej drodze, o ludziach, których poznaliśmy i o kulturach, które mieliśmy szansę zgłębić.

Świat się zmienia, ale wspomnienia z naszych podróży pozostają wieczne. To, co przeżyliśmy, ukształtowało nas i wzbogaciło nasze życie o niesamowite doświadczenia, którymi chcemy się z Tobą podzielić. Każdy odcinek naszej podróży będzie dla Ciebie możliwością przeniesienia się w czasie i przestrzeni, do miejsc pełnych przygód, niespodzianek i pięknych krajobrazów.

Zapraszamy Cię do aktywnego uczestnictwa w tej podróży. Czekamy na Twoje komentarze i refleksje, a może i własne opowieści z podróży! Twoja historia może być inspiracją dla nas i dla innych czytelników. Podziel się z nami swoimi doświadczeniami, spostrzeżeniami i pytaniami. Wspólnie stworzymy społeczność pasjonatów podróży motocyklowych, gotowych dzielić się wiedzą i wspomnieniami. 🙂

Zobacz także

 

Poznaj wszystkie etapy naszej historycznej wyprawy motocyklowej z Polski do Indii. Czytaj więcej o Motocyklowej Wyprawie do Indii z Aleksandrą Trzaskowską.

Subskrybenci newslettera dostają więcej!

Dołącz do Uskrzydlającego Newslettera MotoBirds, a co dwa tygodnie podrzucimy Ci na maila garść praktycznych wskazówek, inspiracje, ciekawe publikacje czy bieżące informacje ofertowe, które sprawią, że będziesz bliżej zrealizowania swoich podróżniczych marzeń.

KOSZYK0
Brak produktów w koszyku!
Kontynuuj zakupy